Jak zostałam dziennikarką
Mój pierwszy tekst
Potem każdego ranka, gdy zmierzałam do autobusu, żeby dojechać do Rzeszowa, robotnicy machali do mnie, gwizdali, wołali, dopytywali o artykuł… Chodziłam ze spuszczoną głową i przeżywałam katusze, nie wiedząc czy reagować na zaczepki czy nie, aż po kilku tygodniach, na tym odcinku remont się zakończył. Budowlańcy rozpoczęli roboty na innym odcinku. Mogłam spokojnie dojeżdżać do pracy, bo nikt mnie już nie nękał. Artykuł nigdy się nie ukazał, ale szef powiedział mi wtedy, że najlepszą częścią tego artykułu jest… rozmowa w budowlańcami. Mała rekompensata za tygodnie gwizdów w drodze do przystanku:-)
Moje pierwsze megazlecenie
Dziennikarz-współpracownik to taki osobnik, który za marną wierszówkę (wierszówka to wypłata na podstawie wyceny opublikowanych artykułów; o etacie możesz sobie pomarzyć) będzie biegał po mieście za tematami od rana do wieczora. Wtedy byłam w 100 proc. dyspozycyjna; spodobała mi się ta praca. W końcu nie każdy dostaje możliwość pisania w gazecie. Teoretycznie – współpracownikiem może być każdy, kto chce pisać, ale wiele osób po miesiącu rezygnowało (tak było w obu redakcjach dzienników, w których pracowałam). Nie wytrzymywali tempa pracy. A może tego, że trzeba było wymyślać tematy, pracować na własną rękę. Im więcej opublikowanych artykułów, tym lepsza wierszówka…
Moje pierwsze stałe zlecenie dotyczyło sond z dzieciakami w przedszkolu. Raz w tygodniu szłam do umówionego przedszkola z wymyślonym pytaniem i przepytywałam dzieci. Dodam, że o dzieciach miałam wtedy takie pojęcie jak teraz o stopie bezrobocia w Trynidad i Tobago. Potem spisywałam wypowiedzi maluchów i czytelnicy dostawali w czwartek całkiem miłą lekturę.
Były też sondy uliczne. Pod tą straszną nazwą kryje się łapanka na przechodniów: dziennikarz i fotoreporter uganiający się za ludźmi po mieście i błagalnym wzrokiem proszący o czyjąś wypowiedź ze zdjęciem. Normalne, że każdy ucieka, gdy widzi fotoreportera z ustawionym aparatem i dziennikarza z dyktafonem lub notatnikiem. Ludzie uciekają, gdzie pieprz rośnie. W sondzie musiało się wypowiadać minimum trzy osoby. Trzeba było pójść na miasto i urządzić łapankę. Kiedy na porannej planówce słyszałam: „Kaśka, zrobisz sondę na temat…”, miałam ciary. Z czasem się uodporniłam i sondy nawet nieźle mi wychodziły.
Teraz patrzę na to wszystko z przymrużeniem oka i wspominam z rozrzewnieniem, ale wtedy do śmiechu mi nie było. Jednak ta samodyscyplina w pracy, której wtedy się nauczyłam, jest ze mną do dziś. Także w domu, gdzie jestem gospodynią domową;-) Jak jest zadanie do zrealizowania, to je realizuję. Nie odkładam nic na potem, a przynajmniej bardzo się staram. Nie siedzę i nie filozofuję, tylko działam. Także na blogu. Wierzcie mi, jeszcze nigdy nie było tak, że zasiadam do laptopa i głowię się, o czym by tu napisać na blogu. Nie mam na to czasu. Zawsze mam w głowie ułożony zarys postu. Pomysły na tematy – w pracy czy na blogu – zapisuję sobie na laptopie lub notatniku. Inaczej bym tego nie ogarnęła.
Mój pierwszy sukces dziennikarski
Miał miejsce kilka miesięcy po tym, jak zaczęłam pracę w redakcji. Pierwsze miesiące naturalnie obeszły się bez większych sukcesów, za to z mniejszymi porażkami. Opisałam historię 19-letniego chłopaka, który potrzebował specjalnej protezy do krótszej nogi. Artykuł niewielkich rozmiarów ukazał się na czwartej stronie w gazecie (dość kiepskie miejsce), ale odzew czytelników był ogromny. Historia mojego bohatera tekstu musiała ich mocno wzruszyć, bo wpłacili na podane konto potrzebną ilość pieniędzy! Około 8 tysięcy złotych. Zakup protezy stał się możliwy w ciągu kilku dni.
Nigdy nie zapomnę, jak kilka dni później, do redakcji przyjechali rodzice tego chłopaka, z przepięknym bukietem kwiatów podziękowaniu za moje zaangażowanie.
Dla takich chwil warto pisać.
Od tamtego momentu minęło 11 lat.
Szmat czasu. Wiele się nauczyłam.
Kochani, w styczniu obiecałam Wam, że rozszerzę nieco tematykę bloga i podzielę się z Wami moimi refleksjami na temat pracy dziennikarza
Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś się więcej, dajcie mi znać w komentarzach. Może znowu coś napiszę?