4 dziwne historie, jakie spotkały mnie w pracy. Jedna z nich mogła zakończyć się… no właśnie, jak?

W październiku 2014 roku stuknęło mi 10 lat w zawodzie. Miałam przygotować z tej okazji okolicznościowy post. Nie zdążyłam, choć chciałam opowiedzieć Wam kilka zabawnych historii, jakie spotkały mnie w pracy. Ale czy znalazłabym lepszą datę na publikację wpisu niż Prima Aprilis? Zaznaczam, że wszystkie opisywane historie zdarzyły się naprawdę:-)
 
Nie będę pisać o tym, jak na wywiad do prorektora wyższej uczelni przyszłam punktualnie, ale dokładnie o tydzień wcześniej; ani o tym, jak będąc w 5. miesiącu ciąży stałam na brzegiem rzeki lekko skutej grudniowym lodem i modliłam się, by fotoreporter i światowej sławy egiptolog w trakcie robienia zdjęć przypadkiem nie wpadli do wody:-) Ani o tym, jak pewien tancerz znany z „Tańca z gwiazdami” wydzwaniał do mnie, myląc mnie ze swoim menedżerem:-) Ani o tym, jak Kasia Bujakiewicz opieprzyła mnie, że robię jej zdjęcia na planie serialu „Magda M.”. Pewnie myślała, że jestem jej psychofanką:-) Oczywiście, przeprosiła mnie, gdy dowiedziała się, co robię na planie. Tłumaczyła się, że wyglądam na licealistkę i to ją zmyliło:-)
 
Będą cztery inne historie.
 
(Chciałam pokazać Wam jeszcze kilka zdjęć oddających charakter mojej pracy. Przeczesałam całe archiwum i znalazłam jedynie to, które otwiera wpis. Nagrywam na nim rozmowę z gospodarzami programu „Kawa czy herbata”, który kilka lat temu nadawany był z rzeszowskiego Rynku. Z kolei zdjęcie poniżej przedstawia mnie na spotkaniu z Piaskiem, które kiedyś prowadziłam).
 
Rok 2009. Prowadzę spotkanie z Andrzejem Piasecznym
 
A teraz poczytajcie, co takiego ciekawego spotkało mnie w pracy:

Rok 2006 albo 2007.

 
W telewizji triumfy święci serial „Kryminalni”, a Marek Włodarczyk i Maciek Zakościelny są jednymi z najpopularniejszych aktorów. Wszystkie gazety i telewizje rozchwytują ich. Aktorzy niemal wyskakują nam z lodówek. Szefowa działu publicystyki w dzienniku, w którym pracowałam, wymyśliła sobie, że w piątek w weekendowym wydaniu ma ukazać się wywiad z Markiem Włodarczykiem. Oczywiście, ja mam go zrobić.

Jest środa rano. Ja jestem w Rzeszowie, a Marek Włodarczyk zapewne na planie serialu w Warszawie.

Muszę zrobić ten wywiad choćby nie wiem jak. Monice lepiej nie odmawiać:-)
 
Przeczesuję Internet w poszukiwaniu agencji aktorskich, agencji pijarowych i jeszcze nie wiem jakich, z którymi związany jest Włodarczyk. Po 2 godzinach ktoś podaje mi tajny numer domowy aktora. Dzwonię.
 
Marek Włodarczyk odbiera, przedstawiam się, tłumaczę się, a on jak gdyby nigdy nic zgadza się na wywiad przez telefon, za dwie godziny. Dzwonię o umówionej porze, rozmawiam, notuję (tak!). Umawiamy się na autoryzację mailową, ma do mnie oddzwonić tego samego dnia. Podaję mu numer komórki, numer stacjonarny do pracy i numer do domu. Gotowa byłam podać mu wszystkie inne moje numery i rozmiary, byle ten wywiad się ukazał. Bo Monika chce mieć Marka Włodarczyka na weekend.
 
Po pracy idę na piwo z dawno niewidzianymi koleżankami. Marek Włodarczyk nie dzwoni:-( Wracam do domu koło północy załamana…
Rano z siostrą szykujemy się do pracy. Agnieszka mówi: Wiesz, jakiś gość dzwonił koło 22 do ciebie na stacjonarny.
Ja: Co mówił?
Agnieszka: Żeby ci przekazać, że wywiad jest w porządku. Jakiś Marek Włodarczyk z Warszawy.
Ja: Jakiś? Nie jakiś, tylko Marek Włodarczyk. Ten Marek Włodarczyk!
Agnieszka: ???
Wywiad z Markiem Włodarczykiem ukazuje się w piątek. Aktor nie zmienił w nim ani słowa. Szefowa jest zadowolona, a ja jestem zadowolona, że zadowoliłam szefową.

Rok 2007 albo 2008.

Redaktor naczelny tego samo dziennika, wysyła mnie na specjalny materiał. W domu kultury Leżajsku (miasteczko na Podkarpaciu średniej wielkości) ma odbyć się wręczenie ogólnopolskich nagród muzycznych, podobno prestiżowych. Wręcza je pewien tygodnik telewizyjny. Mają być same gwiazdy. Trochę mnie to dziwi, bo zwykle takie imprezy zapowiada się wyprzedzeniem, trzeba się akredytować i takie tam. Ale nic, jedziemy: ja, W.-fotoreporter i nasz kierowca. Gdzieś po drodze kupuję puder, żeby dobrze wyglądać wśród gwiazd, bo akurat pudru w kosmetyczce nie miałam. W głowie układam sobie pytania, jakie zadam.
 
Ale Leżajsk chyba nic nie wie o tej imprezie. Żadnych tłumów pod drzwiami, żadnych plakatów. Psa z kulawą nogą. W domu kultury chyba też o niczym nie wiedzą, bo cisza jak makiem zasiał. Nie, jaka cisza. Hula wiatr… Koledzy konkurencyjnej gazety z Rzeszowa też przyjechali. A gwiazd nie widać…
 
Po chwili salę domu kultury powoli zapełniają uczniowie podstawówek i gimnazjów. W końcu przyjeżdżają gwiazdy. Jest m.in… Lerek (musiałam go wygooglować, żeby sobie dziś przypomnieć, kto to jest;-) ze swoim hitem „Moja panienka”. Śpiewa ją z playbacku. Dzieci piszczą. Jest i Szymon Wydra, mocno zażenowany swoją obecnością na tej imprezie. Jego menadżerka mówi, że Szymon nie zaśpiewa, bo ma infekcję gardła. Wydra siedzi na sali ze spuszczoną głową, Widać, zupełnie nie leży mu obecność na tej „gali”. Prowadzący „galę” wyczytuje nazwiska zwycięzców w poszczególnych kategoriach: Madonna, Doda…. Gwiazdy pojawiają się w postaci swoich teledysków puszczanych na „telebimie”. Pół sali bije brawo. Drugie pół jest puste.
 
Nie zrobiłam żadnego wywiadu. Nie ukazała się żadna relacja, o ile dobrze pamiętam. Jesteśmy wściekli, spędziliśmy pół dnia i część nocy w oczekiwaniu na prawdziwe gwiazdy. Do dziś z W. wspominamy sobie słynną galę w Leżajsku. Na gorszej nie byłam nigdy i nie wiem, czy coś ją przebije.
 
Rok 2005.
Tuż przed Niedzielą Palmową przygotowujemy w redakcji tematy świąteczne.
Jedziemy do Lubeni, do 90-letniej babci, która zajmuje się zdobieniem pisanek, robi palmy wielkanocne, jest działaczką w lokalnym kole gospodyń wiejskich. Babcia jest niezwykle żywiołowa. Przeskoczyłaby mnie bez problemu. Rozmawiamy, pijemy herbatkę, śmiejemy się, żartujemy. Wychodzić się nie chce.
 
Po zdjęciach mój kolega fotoreporter idzie skorzystać z toalety. Przekręca małą klameczkę, żeby się zamknąć. Po chwili słyszę wołanie o pomoc. Zaciął się! Toaleta jest w suterenach. Jest w niej małe okienko, pod sufitem. Próbuję uratować kolegę. Proszę moją rozmówczynię o łyżeczkę. Kręcę łyżeczką w różne strony, ale zamek nie chce puścić.
 
– Panie, po coś się pan tam zamykoł. Tu dzieci ni ma, nikt by pana nie podglondoł – woła babcia.
Manewruję łyżeczką przy drzwiach i płaczę ze śmiechu.
– Panie, co ci przyszło do głowy – woła babcia. – Tu dzieci przecież ni ma. Nikt tu nie podglondo.
– Kasia, otwórz, ratuj – woła kolega.
Wesoło nie jest, bo za chwilę jesteśmy umówieni na inne spotkanie, a T. siedzi w toalecie.
– Syn koło 16 wróci z roboty, to pana otworzy – dodaje otuchy babcia. (Jest pora przedpołudniowa).
 
W końcu kolega podejmuje próbę wyjścia z łazienki przez maleńkie okienko pod sufitem. Kiedy próbuje się w nim zmieścić i w końcu wyczołguje się na ubłocone podwórze, ja przestaję się śmiać i … udaje mi się otworzyć drzwi do toalety.
Historia kończy się happy endem. Oboje dochodzimy do wniosku, że lepiej nie zamykać się w czyjeś toalecie.

Wakacje, rok 2008.

Wraz z A., moją koleżanką z redakcji, i kierowcą jedziemy na materiał w Bieszczady. Jestem umówiona w Uhercach Mineralnych k. Soliny, A. kilkanaście kilometrów dalej. Zostawiają mnie w Uhercach, umawiamy się, że jak skończę wywiad, pójdę na przystanek i poczekam aż przyjadą.
 
Po skończonym wywiadzie docieram na przystanek. Kilka osób czeka na autobus. Po chwili przychodzi wysoki (ok. 190 cm) krótko ostrzyżony blondyn. Na oko ok. 35-40 lat. Wytatuowany, umięśniony, wysportowany, wyrzeźbiony, co dobrze widać przez biały obcisły t-shirt i jasne dżinsy. Prawdziwy mężczyzna:-) Ma ze sobą sportową torbę podróżną. Na bank jakiś sportowiec, myślę.
 
Podjeżdża autobus, ludzie wsiadają.
Zostaję sama z blondynem. Wychodzi z głębi przystanku, zagaduje nieśmiało: Cześć, nie wiesz czy jechał autobus taki a taki?
Nie mam pojęcia.
Przysuwa się bliżej. Widzę, że chce porozmawiać, ale nie wie jak. Przygląda mi się i przygląda.
Głupio tak stać i patrzeć na siebie, więc pytam go, gdzie jedzie.
– Do Warszawy – mówi.
I dalej mi się przygląda. Lustruje od stóp do głów.
– Jadę do rodziny, dawno jej nie widziałem – dodaje.
Pytam, dlaczego.
A on, że przez ostatni czas mieszkał tutaj, w Uhercach. I nigdzie się stąd nie ruszał.
Zobaczy rodzinę po raz pierwszy od 12 lat. Bliscy nie wiedzą, że do nich przyjedzie. Nie wie, jak zareagują. Czy będą się cieszyć z jego powrotu?
 
Czuję, jak robi mi się coraz cieplej, a kolana miękną. Wypatruję A. i naszego kierowcy, bo nagle mi świta, że w Uhercach Mineralnych od lat jest zakład karny i mój umięśniony blondyn musi być jego więźniem, który po 12 latach wychodzi na przepustkę albo na wolność… Zapewne byłam pierwszą albo jedną z pierwszych kobiet, które widział w warunkach bez krat. Dlatego tak mi się przyglądał.
 
Podjeżdża kolejny autobus, z ulgą żegnam się z blondynem i życzę mu udanego spotkania z rodziną.
 
Dziś myślę, że niepotrzebnie się bałam. Po pierwsze, wcale nie musiał być więźniem, tylko ja uknułam sobie taką teorię. Po drugie, nawet gdyby, to przecież nie chciał mnie ani zgwałcić, ani zabić, ani zjeść. Człowiek chyba chciał porozmawiać w normalnych warunkach. Ale na pewno nie siedział za kratami 12 lat za kradzież wafelka…
 
Jak podobają się Wam moje „przygody” w pracy? Też spotkały Was w pracy/domu/szkole/uczelni jakieś dziwne historie, na wspomnienie których uśmiechacie się?

You may also like...