Spotkamy się w Sapieżance. Opowiadanie oparte na faktach
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Była szalona miłość, młodość, bunt i… koszmar II wojny światowej, w zawierusze której zaginął czyjś syn, brat i kolega… Nikt nie wie, co tak naprawdę się wydarzyło we Lwowie w 1942 roku… Uciekł? Dostał kulą w czoło i zakopali go gdzieś w środku lasu? Wywieźli ? Jestem jedną z nielicznych osób, która częściowo zna tę historię z przełomu lat 30. i 40. Żadna z nas nie zna jej zakończenia…
Postanowiłam je napisać. Wymyśliłam. W ten sposób powstało opowiadanie pt. „Spotkamy się w Sapieżance”, jakie wysłałam na konkurs literacki. W konkursie mi się nie udało, ale myślę, że wydarzyło się coś ważniejszego. Spłaciłam część osobistego długu wobec Henryka Jacka, poety urodzonego w 1916 roku w mojej rodzinnej miejscowości, Połomi, i wobec jego brata Władysława, który zmarł w kwietniu w Lubaczowie. Pan Władysław nigdy nie dowiedział się, co stało się z jego bratem. Szukał, wysyłał pisma, pytał. Nic. Całe życie przeżył, nie wiedząc gdzie jest grób Henryka. Mi pomógł odtworzyć biografię swojego brata (pisałam pracę magisterską na ten temat) i przekazał listy, jakie zostały mu po Henryku.
Przedstawiam Wam opowiadanie pt. „Spotkamy się w Sapieżance”. Ok. 70 proc. tego opowiadania to zbeletryzowane fakty, w tym fragmenty oryginalnych listów Henryka. Resztę dopisała moja wyobraźnia. Na zdjęciu otwierającym wpis widzicie Henryka Jacka i jego narzeczoną Marię Wiąckównę podczas spaceru we Lwowie.
„SPOTKAMY SIĘ W SAPIEŻANCE”
śp. Henrykowi J. i Władysławowi J.
2015
Bronisława zamaszyście kroiła cebulę. Uparła się, że dziś zje na obiad ziemniaki z cebulą i kefirem. Lodówka uginała się pod ciężarem przysmaków, jakie przynosiły jej wnuczki, ale Bronisława rzadko jadła te „wynalazki”. – Sama chemia, nie będą mnie truć na starość – marudziła. Wolała gotować sama, nawet gdyby codziennie były to ziemniaki z podsmażoną cebulką. Cebula była wyjątkowo ostra i Bronisława co rusz ocierała rękawem łzy. Z pokoju obok dolatywały dźwięki telewizora. Słuchała go beznamiętnie, ale na słowo „Sapieżanka”, podniosła głowę i zwolniła krojenie.
„Sensacyjnego odkrycia dokonali budowlańcy w Sapieżance w rejonie kamioneckim w obwodzie lwowskim. Podczas prac fundamentowych dwóch robotników natrafiło na fragmenty kości i odzieży. Szkielet został zabezpieczony do dalszych badań. Prokuratura obwodu lwowskiego oznajmiła, że gdy tylko dotrą pierwsze dane, wyda oficjalny komunikat w tej sprawie. Jest ona dość intrygująca, bo, jak nieoficjalnie dowiedzieliśmy się od jednego z robotników, przy szkielecie znajdował się medalion w kształcie słońca – dziennikarz mówił coraz szybciej. – Twierdzi też, że widział dość dobrze zachowane zdjęcie mężczyzny i kobiety spacerujących ulicami przedwojennego Lwowa. Niewykluczone, że sprawa szczątek związana jest z II wojną światową. Czy kiedykolwiek dowiemy się, do kogo należy szkielet? Czy uda się rozwiązać tajemnicę? Będziemy Państwa informować na bieżąco…”
Bronisława zapomniała, że ma nóż w ręce i boleśnie zraniła się w palec. Deska wraz z cebulą i nożem wylądowała na podłodze.
…Medalion w kształcie słońca… Sapieżanka… Sapieżanka?
Wytarła dłonie w fartuch i kulejąc przeszła do pokoju. O znalezisku w Sapieżance nikt już nie mówił. Na ekranie gościł kolejny news. Usiadła w fotelu i drżącą ręką spisała z paska na ekranie numer do redakcji. Powoli wstukała go do telefonu. Cyfry wirowały jej przed oczami, ale w końcu udało się połączyć.
– Dzień dobry, redakcja „Informacji”, w czym mogę pomóc?
– Halo? – Bronisława zaczęła niepewnie. – Dzwonię w sprawie tego znaleziska w Sapieżance. Widziałam w telewizji. Chciałam…. Wydaje mi się…. To znaczy…
– Słucham panią, w czym mogę pani pomóc? Proszę mówić, śmiało – zachęcał damski głos po drugiej stronie.
– Chyba wiem, o co chodzi – Bronisława z trudem przełknęła ślinę. – Wydaje mi się, że wiem, kto to jest… Wydaajeee …eee…ehh… nareszcie… – słuchawka wypadła jej z dłoni i uderzyła o podłogę.
Bronisława osunęła głowę na fotel. Wzrok utkwiła w portrecie czarnowłosej dziewczyny, stojącym na półce nad telewizorem. Kiedy spojrzenie już zastygało, miała wrażenie, że dziewczyna z portretu się uśmiecha.
– Halo, proszę powtórzyć, bardzo źle panią słychać – prosiła kobieta. – Halo! Halo? Czy pani tam jeszcze jest? Czy coś się pani stało? Halo! Proszę odpowiedzieć!
Po kilku sekundach pani z telewizji rozłączyła się.
***
1938
Maj 1938 roku rozpieszczał mieszkańców Lwowa słonecznymi porankami. Bywały jeszcze dość chłodne, mimo to lwowianki dawno porzuciły zimowe płaszcze i z gracją prezentowały nowe sukienki oraz lżejsze nakrycia głowy. Ulice szybciej zaczynały tętnić życiem. Henryk codziennie przed siódmą rano zmierzał w kierunku ul. Rutowskiego, do Ubezpieczalni Społecznej. Co chwilę zdejmował czapkę, kłaniał się mijanym przez siebie paniom i przesyłał szeroki uśmiech. Te nie pozostawały obojętne na pozdrowienia przystojnego młodzieńca.
Praca w Dziale Ubezpieczeń nie była szczytem jego marzeń, ale była o niebo lepsza niż nudne sekretarzowanie w Urzędzie Gminy w Bednarowie. Spędził tam cztery miesiące. O cztery za długo. Lwów jawił mu się jako miejsce, gdzie w końcu zrealizuje się artystycznie. I jeszcze ten słynny Uniwersytet Lwowski! Kiedy wujek oznajmił mu, że ma załatwioną posadę w ubezpieczalni, Henryk nie posiadał się ze szczęścia. Bez żalu zostawił Bednarów i niespełnione marzenia o karierze aktorskiej. Napisał krótki list do matki zapewniając, że odezwie się już ze Lwowa.
Od pierwszego kwietnia codziennie, po wyjściu z mieszkania przy ul. św. Zofii, przemierzał Serbską i Wałową, by dotrzeć do ul. Rutowskiego. Droga do pracy zajmowała mu kilkanaście minut, podczas których zwykle planował przyszłość swoją i Maryli. W pracy na marzenia nie było czasu. Papiery, papiery, papiery… papiery aż do znudzenia. Szybko się rozczarował tą „udręczalnią”. – Ach, gdyby tak dostać się na wydział humanistyczny – rozmarzał się Henryk, przyspieszając kroku. – To by ojciec się zdziwił. To by się pienił! Że studiów mi się zachciało zamiast pasienia krów albo seminarium. To bym dopiero mu pokazał. Heńko, chłopski syn, studentem!
– Heniek! Heniek! Zobaczymy się w Palermo wieczorem? – Franek wołał z drugiej strony ulicy.
– Przyjdę kolego, a jakże! – Henryk pomachał mu czapką. Na dłuższą rozmowę nie miał czasu, bo już wybijała siódma. Z rozpędem otworzył drzwi do ubezpieczalni i pobiegł na pierwsze piętro, gdzie przez kilka godzin pochłonęły go „papierzyska” oraz rozpatrywanie stron.
Cafe Palermo mieściła się u zbiegu ulic Rutowskiego i Kamińskiego. Była klimatyczną, nastrojową kawiarnią, do której schodziła się klientela o spokojnym, romantycznym usposobieniu, ale niewielkiej zasobności portfela. Nigdy nie było tu bójek, za to zawsze rozbrzmiewała miła muzyka. W głębi mrocznej salki zwykle przesiadywali początkujący artyści, których nie raził niezbyt wysoki poziom artystyczny malowideł na ścianach – pejzaży Palermo.
Z ubezpieczalni Henryk miał do kawiarni kilkanaście metrów, więc po pracy chętnie tam zaglądał. Palermo miała więcej atrakcji do zaoferowania niż jego obskurny pokój. Tam poznał Franka i kilku innych kolegów, z którymi dyskutował o polityce, literaturze i teatrze. Ich ulubionym miejscem w kawiarni był boczny, nastrojowo oświetlony, pokoik „Tarok-klub”. Idealne miejsce do kawiarnianych dyskusji. Dziś przyszedł wcześniej. W Palermo były zajęte tylko dwa stoliki. Przy jednym siedziało dwóch szpakowatych mężczyzn, przy drugim trzech studentów. „Tarok-klub” był zupełnie pusty. Henryk się ucieszył, że będzie mógł w ciszy napisać list. Zamówił herbatę, wyjął z teczki ołówek i kartkę. Uśmiechnął się na wspomnienie o adresatce listu.
Lwów, 23 maja 1938 r.
Najdroższa!
Co u mnie, pytasz. Praca wre szalonym tempem, jest się odpowiedzialnym i ma się lada za co do czynienia z dyrektorem i innym wariatem. Iść na trzecie piętro do naczelnika to żadna przyjemność. Ach, jak Ci zazdroszczę, że Ty, Najdroższa, już po egzaminach. Pewnie siedzisz w sadzie ojca, chłoniesz zapachy majowe i czytasz… Bzy już pewnie rozkwitły na dobre? A ja sam, nie mam nikogo, nie mam się do kogo odezwać, jestem samotny jak pies… Po przyjściu do mieszkania zwyczajnie siadam na łóżku i myślę. O tym, że jestem głodny, że pasowałoby w piecu napalić, herbaty się napić. Tak bardzo chciałem być wolny, wyrwać się z ojcowskiego domu… Ta wolność mi już bokami wychodzi. Myślę o tym, że życie niewiele mi dało, więc co może śmierć zabrać?
Co ja plotę, dało mi Ciebie! Ciągle patrzę na nasze zdjęcie z przechadzki po Lwowie. Jest piękne, ale i tak nie oddaje Twojej urody! Marylo, zaproszenia na ślub gotowe. Nie wiem, co powiedzą Twoi rodzice. Wiem, że lubią mnie. Ale lubić kogoś, a oddać mu swą córkę – to nie to samo. Ty już po studiach… Ja nawet matury nie mam, a o uniwersytecie myślę! Biedny jestem, a chcę żebyś żyła jak królowa… Ślub będzie skromny, jak chciałaś. Bez ceregieli, w strojach tarnobrzeskich. Msza o 7 rano w kościele św. Zofii, potem biegniemy do pracy. Tak, od sierpnia zaczynasz pracę, wujek znowu pomógł. Przywieź ze sobą moje tomiki, Najdroższa, „Duszę ludu” i „Słowa o Wodzu”. Tu już wszystkie rozdałem, a chcą jeszcze! Piszę kolejne wiersze, dla Ciebie!
Pozdrów ode mnie rodziców, powiedz o ślubie.
Ściskam Cię, Najdroższa.
Czekam z utęsknieniem na Twój list i przyjazd!
Henryk
Włożył list do koperty, dopił herbatę i nie doczekawszy się na kolegów, opuścił Cafe Palermo. Ruszył w stronę mieszkania przy św. Zofii. Miesiąc temu Marysia (nazywał ją Marylą, po mickiewiczowsku) zgodziła się zostać jego żoną. Starsza o sześć lat, wykształcona, z dobrego domu, piękna brunetka o przenikliwie niebieskim spojrzeniu. Prawdziwy mezalians! Henryk nie mógł się nadziwić, że wybrała właśnie jego. Chłopskiego syna z ambicjami literackimi i aktorskimi. Po drodze trzy razy aż podskoczył z radości, wprawiając w ubaw grupkę dziewcząt, które minął na Wałowej. Puścił im oczko. Zachichotały jeszcze głośniej.
***
Nie przyjechała. Nie odpisała. Nie dała znaku życia. Każda by mogła tak zrobić, ale nie Maryla. Józek, przyjaciel Henryka, który na jego prośbę pojechał spod Rzeszowa do Machowa, też niczego się nie dowiedział. Nie spotkał Maryli. Henryk rwał włosy z głowy. Praca w udręczalni, jak zwał Ubezpieczalnię Społeczną, kończyła go fizycznie i psychicznie. Petenci nie mieli litości dla szeregowych urzędników. Kolejne strony w księdze skarg i zażaleń szybko się zapełniały. Henryk coraz częściej wędrował na trzecie piętro do naczelnika. Kiedy zamykał za sobą drzwi do jego pokoju, obiecywał sobie, że to już ostatni raz. Rzuci udręczalnię. Rzuci Lwów.
Z rozterek wyrwało go skierowanie na przymusowe badania do Szpitala Wojskowego w Przemyślu. Wyniki miały zadecydować, czy wróci do cywila, czy dostanie wezwanie do wojska. Komisja lekarska stwierdziła przewlekłą chorobę – jego serce nie kwalifikowało go do żadnego większego wysiłku, lecz do dłuższego urlopu chorobowego.
1939/40
– Dziecko, odpocznij. Nie wolno ci się tak przemęczać – matka próbowała wybić Henrykowi żniwa z głowy.
– Co ty, matulu, no co ty – żachnął się, wyrywając jej sierp. Roześmiał się i zamaszyście zacząć żąć pszenicę. – Ciesz się mną, póki jestem, a nie będę długo…
– Nie wyjeżdżaj, Heniu. Mówią, że wojna idzie. Zostań z nami – matka zaczęła nieśmiało. – Zostań z nami, tak będzie lepiej. Chory jesteś, nie ryzykuj. Władziu też chciałby nacieszyć się bratem, patrzy na ciebie jak w obrazek.
– Nie martw się, matulu. Do wojska mnie nie wezmą. Nic mi nie będzie. Urlop się kończy, udręczalnia na mnie czeka, szanowny pan naczelnik też na pewno tęskni. Pomogę wam w wykopkach i wyjeżdżam na początku września. To postanowione – Henryk otarł pot z czoła i wrócił do żęcia.
– Heniu, ja wiem, że ty coś knujesz w tym Lwowie. Nie mieszaj się do polityki, to niebezpieczne. Pisz te swoje wiersze, to większy pożytek będzie – matka nie dawała za wygraną.
Do końca dnia cała pszenica stała w snopkach. Sierpień był wyjątkowo upalny i dopiero wieczory przynosiły ukojenie. Henryk siadał z kolegami – Józkiem i Olkiem pod największą jabłonią w sadzie ojca i – trochę na złość ojcu – chwalił swoje „światowe życie”. Opowiadał o Lwowie, udręczalni, „Tarok-klubie”, o wyjątkowej urodzie lwowianek, o nowych wierszach, jakie napisał; tylko o Maryli nigdy nie wspomniał. Oni też nie dopytywali. Rozmowy i tak zawsze kończyły się na wojnie. Było niemal pewne, że wybuchnie.
Wybuchła 1 września, uziemiając Henryka w rodzinnym domu. Powinien już wrócić do pracy, ale naczelnik przecież musiał wiedzieć, że nic nie jest takie samo jak wcześniej. Przez kilkanaście dni wahał się, co począć. Ostatecznie zadecydował, że musi wrócić do Lwowa, póki granica niemiecko-sowiecka na linii Sanu była jeszcze otwarta. Najpotrzebniejsze rzeczy upchnął do niewielkiej walizki. Nie pomogły prośby ani groźby matki. Serce jej pękało. Nakreśliła mu na czole znak krzyża, a do ręki wcisnęła świeżutki bochenek chleba.
– Pisz Heniu do nas, pisz do Józia. Dawaj nam znać, że żyjesz – zmierzwiła mu czuprynę. – Tu jest twój dom, zawsze będę na ciebie czekać.
Henrykowi zaszkliły się oczy. – Zawsze pisałem i pisał będę, matulu – pocałował matkę w rękę i nie przedłużając rozstania, wyruszył w drogę.
***
Lwów był już częściowo zbombardowany przez samoloty Luftwaffe. Henryk zobaczył zniszczoną fabrykę wódek Baczewskiego i greckokatolicką cerkiew św. Ducha, uszkodzony dworzec główny i budynki przy Grodeckiej i Janowskiej. Miasto było zajęte przez Sowietów.
Mimo początkowych obaw, „udręczalnia” stała a swoim miejscu. Cała i zdrowa. Z trudem rozpoznał swoje biurko. Tonęło pod stertą papierów. Wylądowały u niego wszystkie dokumenty, które nie były pilne, a którymi jego koledzy nie mieli ochoty się zajmować. Odgarnął część z nich, żeby zrobić miejsce i wtedy na podłogę spadła szara koperta. Przyglądnął się jej ze zdziwieniem. Była większa niż tradycyjne koperty. Zamiast nazwiska i adresu, ktoś napisał tylko dwa słowa: „Do poety”. Pismo wydało mu się znajome. Upewnił się, że nikt nie patrzy i w pośpiechu otworzył kopertę. W środku znajdowała się kolejna. Wyjął z niej krótki list.
„Wybacz mi, Henryku. To, co zrobiłam, jest okrutne. Nie ma dla mnie usprawiedliwienia, ale wierzę, że mi wybaczysz. Moje uczucie do Ciebie było i jest szczere. Kocham Cię, Henryku. Wiesz o tym, prawda? Są jednak takie sprawy, na które nie mam wpływu. Może i Bóg mi wybaczy? Uciekłam z Machowa. Mieszkam we Lwowie, ale nie szukaj mnie, nie pytaj o mnie. To zbyt niebezpieczne. Twój naczelnik nie jest taki zły, jak mówiłeś. Dzięki niemu czytasz ten list. Pozwolił mi go zostawić na twoim biurku. Jeśli nie znalazłeś go od razu, miał ci go podsunąć z dopiskiem „pilne”. Henryku, nie szukaj mnie, jeszcze raz proszę. Odezwę się. Szykuj się w daleką podróż.”.
Cała Maryla! Nieprzewidywalna… Henryk nie wiedział, co ma o tym myśleć. – Dzięki Bogu, żyje. To najważniejsze – zwinął kopertę i włożył do kieszeni w koszuli, jak najbliżej serca.
Na kolejną wiadomość od Maryli czekał trzy miesiące. Znów całkiem niespodziewanie znalazł na biurku kopertę z dopiskiem „Do poety”. Zastanawiał się, czy to ona go położyła na biurku… Może naczelnik? A może któryś z petentów? Tym razem list był jeszcze krótszy, ale zawierał więcej konkretów. Maryla wyraźnie sugerowała mu wyjazd w głąb Rosji. (…) To szalone, ale zaufaj mi. Wiem co robię. Jeśli nie pojedziemy tam sami, z własnej woli, i tak nas wywiozą. Znam bezpieczne miejsce i właściwych ludzi. Ucz się rosyjskiego (…)”
Zgodnie ze wskazówkami ukochanej, miał czekać na następny list. Kilka dni później, po uruchomieniu poczty, wysłał kartkę do Józka: „W związku z uruchomieniem poczty, pragnę skorzystać z tego i dać wam znać, że jeszcze żyję! Czuje się dobrze, mieszkam od początku we Lwowie. Za parę dni wybieram się daleko do Rosji Radzieckiej. Wasz Heniek”.
Maryla długo milczała. Sytuacja we Lwowie stawała się coraz gorsza i Henryk zwyczajnie bał się o swój los. Widział masowe deportacje swoich rodaków w lutym, kwietniu i czerwcu. Słyszał o osadzeniu w więzieniach polskich policjantów, cywilów i oficerów, którzy nie mieli statusu jeńca; on trwał przy swoim biurku w „udręczalni”.
Na początku czerwca otrzymał kolejny list od Maryli. W kopercie wyczuł drobny przedmiot. Maryla pisała, że w ostatnim tygodniu czerwca mogą spotkać się w Sapieżance za Lwowem. Przeczytawszy te słowa Henryk gotów był zrobić wszystko, co każe, byle tylko ją zobaczyć. Kazała mu kierować się na północny wschód od Lwowa, minąć Malechów i Żółtańce. W Sapieżance miał odnaleźć czwartą chałupę po prawej stronie drogi. (…) To dom mojej krewnej, będę na Ciebie czekać cały tydzień. Ze Lwowa pomoże ci się wydostać Wojtek, poznasz go niedługo. Sięgnij do koperty. Daję ci ten medalion jako dowód mojego uczucia do Ciebie. Załóż go…”
Henryk wyjął medalion. Na srebrnym łańcuszku wisiało słońce, także ze srebra. Doskonale go pamiętał. Maryla miała go na sobie w dniu, gdy zrobiono im zdjęcie na przechadzce. Nigdy się z nim nie rozstawała. Strzegła jak oka w głowie, bo był pamiątką rodzinną. Ojciec wręczył go matce, a ta Marysi, gdy stała się pełnoletnia. Marysia zaś miała przekazać go młodszej siostrze, gdy sama wyjdzie za mąż, a Bronia wkroczy w dorosłość. (… ) Pamiętasz? Obiecałam rodzicom, że nigdy go nie zdejmę, aż do dnia, kiedy dostanie go Bronia. Myślę, że teraz nie będziesz wątpił w szczerość moich intencji. Załóż medalion i miej go przy sobie, gdy spotkamy się w Sapieżance. ” – pisała.
Czerwiec dłużył mu się niesamowicie. Henryk nikomu nie zdradził swoich planów, wysłał do Józka kolejną kartkę. Zapewnił, że u niego wszystko w porządku i odezwie się niedługo. W umówiony dzień, późnym popołudniem, wraz z Wojtkiem opuścili Lwów, wyposażeni w odpowiednie dokumenty i listy polecające. Za Żółtańcami Wojtek oznajmił, że tu kończy się jego pomoc. Musi wracać do swoich spraw. Henryk podziękował mu, ale nie dał po sobie poznać, że się boi.
Było już ciemno. W oddali tliły się pojedyncze chałupy. Okolica nie sprzyjała samotnym wędrówkom. Od Sapieżanki dzieliło go może pięć kilometrów. Liczył, że pokona je w ciągu godziny. Za godzinę spotka się z Marylą! Zobaczy ją! Uściska! Uśmiechnął się i ruszył w drogę. Noc była ciepła. W kieszeni ściskał zdjęcie z ukochaną. Przyspieszył kroku. Jeszcze najwyżej kilometr i będzie na miejscu. Po chwili poczuł dym papierosowy i usłyszał czyjeś kroki.
– Gdzie idziesz chłoptasiu o tej porze, hę? – na drodze dosłownie wyrosło przed nim trzech wyrostków.
– Gadaj, gdzie tak skradasz się nocą? – szturchnął go w bok jeden. – Co tam niesiesz?
Henryk zacisnął dłoń na zdjęciu. Potem wyjął rękę z kieszeni i spokojnym ruchem podniósł do szyi, żeby rozpiąć łańcuszek. Było ciemno. Nie mogli widzieć, że ma sobie srebrny łańcuszek i medalion. Zdjął go jednym ruchem i niepostrzeżenie wsunął do kieszeni.
– Idę do ciotki, do Sapieżanki. Jestem urzędnikiem państwowym – powołał się na ubezpieczalnię, licząc że dadzą mu spokój.
– Polak, co? Co tam masz? Gadaj, ale już.
Nie czekając na odpowiedź, wyrwali mu walizkę.
Henryk poczuł uderzenie z tyłu głowy.
Zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Kiedy się ocknął, czuł jak jego ciało podskakuje po kamieniach.
Ktoś go ciągnął.
Boli…
Piekielnie boli!
Zebrało mu się na wymioty.
– Drań, nie miał nic przy sobie – doleciał go głos jednego z nich. – Zakopmy go na końcu wsi, tam nikt nie chodzi…
– Głupiś, przecież mówił, że ma tu ciotkę, za duże ryzyko – odparł drugi.
– Sam żeś głupi. Wojna jest. Ludzie mrą jak muchy. Kto będzie wiedział, jak zginął?
Henrykowi znów pociemniało w oczach. Ciało odbijało się od kamieni, ale ból zaczął ustawać, aż zelżał całkiem. Już było dobrze… Przymknął powieki. Zobaczył swoją Marylę. Ach, te czarne włosy Maryli… – Będę na ciebie czekać przez cały tydzień.. Wiesz, że cię kocham, Henryku, prawda? Wiesz, że cię kocham… – dźwięczało mu w uszach.
Potem nastała cisza.
2015
Jak kilka tygodni późnej donosiły komunikaty medialne, częściowo zidentyfikowano kości znalezione w Sapieżance. Mężczyzna, w wieku ok. 24 lat. Zmarł ok. 1940 roku od uderzenia tępym narzędziem w tył głowy. Pomimo opublikowania w mediach zdjęcia spacerującej pary oraz medalionu, nie zgłosił się nikt, kto pomógłby w rozwikłaniu sprawy.
Koniec.
Jak zwykle liczę na Was. Konstruktywna krytyka mile widziana:-)
Zachęcam Was do przeczytania opowiadania , które wygrało konkurs. Naprawdę warto!