Pokochać Afrykę. Moje debiutanckie opowiadanie #1


Kilka lat temu zaczęłam pisać teksty zupełnie inne od tych, które na co dzień piszę w pracy. Potrzebowałam zmian. Zaczęłam bawić się pisaniem. Trzy lata temu w wyniku tych eksperymentów napisałam opowiadanie, a potem, by sprawdzić, czy jest ono cokolwiek warte, wysłałam je na konkurs organizowany przez jedną z warszawskich fundacji oraz Uniwersytet Warszawski. Otrzymałam wyróżnienie i trochę miłych słów, co jest dla mnie ważne, bo konkurencja była spora. Zmotywowana przez kilka czytelniczek bloga, dziś publikuję pierwszą część tego opowiadania, pod innym tytułem, poddając się Waszej ocenie:-) Opowiadanie jest kompilacją kilku sytuacji, które wydarzyły się w różnych miejscach i o różnej porze, ale oczywiście całość jest fikcją literacką.  Czytajcie!

Marlena została mamą. Samotną. Nie było niechcianej ciąży ani rozstania, po którym zostały łzy w oczach, opustoszała szafa i półka w łazience. Nie było bólów głowy, porannych mdłości, rozkosznych motylków w brzuchu, natrętnego dobijania się zza rozciągniętej skóry brzucha ani dylematów związanych z wybieraniem imienia. Po kilku tygodniach oczekiwania, w pewien piątkowy wieczór po prostu dostała maila. „Cześć. Właśnie zostałaś mamą. Niesamowite, prawda? Wszystko napiszę w kolejnym mailu. Poznaj uroki macierzyństwa” – ekscytowała się Karolina.

Jak to, to już? Tak szybko? A może nie jestem przygotowana? Sto myśli kłębiło się w głowie, a większość z nich sprowadzała Marlenę na ziemię: „Dziewczyno, tu nie chodzi tylko o pieniądze. Trzeba się zaangażować. Na pewno dasz radę?”. Na cofnięcie decyzji było za późno. Jeszcze wieczorem tego samego dnia Marlena z wypiekami na twarzy otwierała pocztę internetową. Kolejna wiadomość od Karoliny aż prosiła się o przeczytanie.


„Ma na imię Suzie i 15 lat. Przeszła piekło, jakiego nikt nie chciałby doświadczyć. Boże, co ja piszę? Nikt nie chciałby znać nawet połowy jej historii. Wierz mi. Nie jest piękną dziewczynką, którą będziesz stroić i umieszczać zdjęcia w Internecie. Nigdy się do Ciebie nie uśmiechnie. Nie podziękuje. Nie powie: „Mamo, dostałam piątkę”. Nie jest w stanie tego zrobić. Pewnie nigdy nie zobaczysz się z nią, ale wiem, że pokochasz ją szybciej niż ktokolwiek inny. Bo nikt jej nie chciał. Zobacz jej zdjęcia i formularz adopcyjny. Pa. P.S. To nie jest pies, którego się kupuje, a potem jak się znudzi, zostawia w schronisku”. 

Kliknąć czy nie? 
Marlena najpierw ziewnęła, potem przeciągnęła się, a w końcu wyprostowała i pociągnęła łyk ciepłego już piwa, które tak lubiła sączyć w samotne piątkowe wieczory. – No dobrze, zobaczmy ją wreszcie – mruknęła. Zapisała zdjęcia i formularz na pulpicie. Otworzyła pierwsze zdjęcie, które Karolina zatytułowała „1. Suzie w domu”.

Suzie, świeżo upieczona córeczka Marleny, leżała skulona w kącie jakiejś chaty. Mała czarnoskóra dziewczynka wyglądała na znacznie mniej niż 15 lat. Osiem, góra dziewięć. Przerażająco szczupłe ręce i nogi były w nienaturalny sposób powyginane. Ale nie to przykuło uwagę Marleny. Odsunęła butelkę piwa. Suzie patrzyła jej prosto w oczy, tak jakby widziała ją rzeczywiście. Wpatrywała się w nią przenikliwie, świdrując wzrokiem nieprzyzwoicie. Oczy Suzie były wyjątkowo duże i jasne. Zdecydowanie zbyt jasne jak na afrykańskie dziecko. – Czy to jest normalne? –  Marlena zapytała samą siebie. Twarz Suzie zdobił lekki grymas. Nieokreślony. Marlena nie wiedziała, czy to jest efekt uśmiechu, cierpienia, zniecierpliwienia czy może zdziwienia na widok jej samej. Na jasne oczy dziewczynki spływały misternie zaplecione warkoczyki, o jakich Marlena marzyła, kiedy sama była dzieckiem. Niesforne warkoczyki, których zadaniem zapewne było ujarzmienie bujnej czupryny, otulały buzię dziecka, podkreślając zapadnięte policzki. – A to kłamczucha. Pisała, że Suzie nie jest piękną dziewczynką – zganiła w myślach koleżankę. – Przecież to najładniejsze murzyńskie dziecko, jakie widziałam. 

Dziewczynka ubrana była w ładną, krótką kolorową sukienkę. Marlena mogłaby przysiąc, że identyczną widziała kilka miesięcy temu w sklepie na swoim osiedlu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wszystkie ubrania w tym sklepie były szyte przez Kobę, znaną w całej Polsce projektantkę i wcale nie były tanie. Ze względu na ceny sama nigdy nie pokusiła się, żeby zrobić tam zakupy. Ani Suzie, ani jej rodzina też raczej nie mogły wydać pieniędzy w tym sklepie. – Jak ta sukienka mogła się znaleźć w Somalii??? – nie mogła się nadziwić.

Otworzyła następne. Karolina zatytułowała je „2. Suzie i Siostry”. Spodziewała się zobaczyć rodzeństwo Suzie, zapewne liczne jak to w afrykańskich rodzinach, rodziców i dziadków, którzy z trudem mieszczą się w chacie, jaką widziała na poprzednim zdjęciu. Zdjęcie długo się otwierało, więc Marlena zaczęła sobie wyobrażać wesołą murzyńską rodzinę: półnagie, chude dzieci bawią się na glinianej podłodze, mama i babcia szykują obiad, a mężczyźni właśnie odpoczywają po ciężkiej pracy w polu. – Chwila, chwila… W Afryce to chyba kobiety pracują w polu – poprawiła samą siebie. Zdjęcie otworzyło się. Gdyby można było zmierzyć zdziwienie i konsternację, w przypadku Marleny w tej chwili zabrakłoby skali. Suzie leżała na białej pościeli, mocno kontrastującej z jej skórą. W jasnym pomieszczeniu stało jeszcze trzy łóżka. Dwa były puste, na jednym spało malutkie, może dwuletnie dziecko. Wokół Suzie stały trzy białe kobiety, które w żadnym wypadku nie mogły być jej rodzonymi siostrami. Ubrane na biało, z białymi welonami na głowach przypominały anioły. Suzie zaś wyglądała na zmęczoną. Przygaszone spojrzenie i opadnięta na ramię głowa sugerowały, że bardzo cierpiała. Nie był to przyjemny widok.
Dosyć tego. Koniec atrakcji na dziś – Marlena zamknęła zdjęcie, a potem laptopa. Dokończyła piwo, wzięła kąpiel i poszła spać. Jutrzejszy dzień miała zaplanowany co do minuty i nie chciała, żeby wiadomość o „ciąży afrykańskiej” – jak jeszcze niedawno nazywała ten rodzaj adopcji – zburzyła jej plany.


***
Dzień zaczął się uroczo. Marlenę wyszła na balkon. Rzeszów wyglądał nadzwyczaj ładnie. Ulice były mniej ruchliwe niż w tygodniu, ludzie nie śpieszyli się jak zwykle, a słońce nadało miastu wyjątkowo przyjemne barwy. Postała chwilę, patrząc jak dzieci sąsiadów z drugiego piętra odprawiają codzienny rytuał w piaskownicy, sąsiadka z parteru rozpoczyna trzepanie dywanów, a przystojny brunet z mieszkania naprzeciwko, popija kawę co chwilę zerkając na zegarek. Marlena z powrotem weszła do sypialni. Dzień miała zaplanowany co do minuty, co w praktyce oznaczało, że… miała się nie spieszyć. Wieczorem czekało ją ważne spotkanie i chciała się do niego jak najlepiej przygotować. Za ostanie pieniądze, jakie jej zostały z wypłaty, poszła do fryzjera i na zakupy. Choć była przekonana, że nie osiągnie tego efektu, chciała tego wieczoru wyglądać ładnie. Na Rynku, na spotkaniu ze znajomymi ze studiów będzie On. Zauważy ją, będzie zagadywał, potem odprowadzi do domu, a potem…
– Mari, nareszcie jesteś – zawołała Gośka, wychylając się z tłumu rozbawionych młodych ludzi, w większości studentów świętujących w Rynku zakończenie letniej sesji.
– Dziewczyno, czekamy już ponad godzinę – wtórował Rafał. – Musiałaś ostro balować wczoraj, skoro nie tyle się spóźniasz.

Marlena nic nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się lekko i usiadła naprzeciwko Niego. Była zła na samą siebie. Sobota zaczęła się wspaniale, ale potem nie było już tak dobrze. Wracając od fryzjera, zauważyła na telebimach spoty reklamowe zachęcające do finansowania edukacji dzieci w Afryce i od razu przypomniała sobie świdrujące spojrzenie Suzie i Suzie leżącą w szpitalu. Humoru nie odzyskała do wieczora. Miała nadzieję, że rozchmurzy się, jak zobaczy Jego.
– Mari, Mari, czego się nie pochwalisz – zaczęła zagadywać Iza. – Karolina pisała mi, że zostaniesz mamą. W co ty się wpakowałaś? 

Tego Marlena się nie spodziewała. Towarzystwo wybałuszyło na nią oczy, oczekując jakiejś pikantnej historii z nieudanym romansem w tle. Gośka od razu przesunęła do siebie piwo, które kelner postawił przed Marleną.
– W twoim stanie nie wolno – wytłumaczyła z dobrocią.
– W jakim stanie? – rzuciła Marlena.
– W jakim? W ciąży pić nie wolno! – wybuchła Gośka.
– Dajcie spokój, nie jestem w żadnej ciąży – ucięła dyskusję Marlena.
Musiała wytłumaczyć znajomym, na czym polega „ciąża afrykańska”. Nie było to łatwe, bo towarzystwo co chwila reagowało śmiechem. O dziwo, On też. I to właśnie ją najbardziej zabolało. Marlena mówiła o programie adopcji somalijskich dzieci, jaki prowadzą w Mogadiszu polskie siostry zakonne we współpracy z wolontariuszami z Polski. O tym, jak ponad dwieście somalijskich dzieci dostało „przyszywanych” polskich rodziców; o tym, że każdego roku trzeba przelewać na konto sióstr zakonnych określoną sumę, która sfinansuje roczną edukację dziecka oraz zakup zwierząt i nasion dla rodziny dziecka. Oczy znajomych robiły się coraz większe.
– Niesamowite. Karolina nigdy mi o tym nie mówiła – powiedziała Gośka.
– Wiesz, że w ten sposób finansujesz wojnę w Afryce – zagadnął On.
Którą wojnę – zapytała wyraźnie poirytowana Marlena.
Którą? A czy to ważne? Przecież te pieniądze idą na uzbrojenie afrykańskich bojówek. Ty myślisz, że kupujesz dziecku książkę, a tam kupują mu karabin. Chyba nie wierzysz w te bzdury. Nie dałbym im ani złotówki. A swoją drogą nie wiedziałem, że jesteś taka naiwna. Poczytaj w Internecie, a przejrzysz na oczy – skomentował On.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz  – skwitowała.


Marlena miała serdecznie dość. Jeszcze dziś sama nie była przekonana o słuszności decyzji dotyczącej adopcji somalijskiej dziewczynki. Teraz, totalnie zaskoczona reakcją mężczyzny, którego od lat podziwiała i w którym się podkochiwała, stwierdziła, że zrobiła bardzo dobrze. Z nas dwojga jednak chyba on jest głupszy – wyjaśniła sobie i symulując ból głowy pożegnała się z kolegami. 


Ciąg dalszy nastąpi…

Jeśli będzie chcieli:-)
 

 

You may also like...