Przeczytaj moje opowiadanie

W otchłani laptopa znalazłam stare opowiadanie. Napisałam je kilka lat temu. Dlaczego i dla kogo, dokładnie nie pamiętam, poza tym, że ważną rolę grały w nim Bieszczady i… anioły. Kiedy zapytałam Was na Facebooku, czy opublikować je na blogu, wszyscy zgodnie odpowiedzieli: publikować! Komentarz p. Ani Sakowicz przechylił szalę na waszą stronę. Na moją uwagę, że nie jest to opowiadanie na miarę Hemingwaya, pisarka odpowiedziała, że na miarę Hemingwaya był tylko Hemingway i trzeba tworzyć własną miarę. To zdanie pozbawiło mnie dalszych wątpliwości. Publikuję. Raz kozie śmierć.

Dziś ten tekst napisałabym trochę inaczej. Zdecydowałam się niewielką korektę i wyrzuciłam wiele zbędnych słów. Treść i konstrukcję pozostawiłam bez zmian. Przeczytajcie i skomentujcie. Wasze opinie i uwagi będą dla mnie bardzo cenne. Może dzięki nim nauczę się czegoś więcej?
A teraz pora na lekturę opowiadania, które wtedy zatytułowałam:

Krople potu spadały wprost pod trapery Marceliny. Bezszelestnie, z matematyczną dokładnością, pomiędzy mikroskopijne ziarnka kurzu, nie czyniąc krzywdy nikomu ani niczemu, choć Marcelina wolałaby, aby miały siłę rażenia granatu. Gdyby tak mogły z hukiem rozerwać kamień tkwiący w miejscu, skąd jeszcze rok temu dobiegało radosne kołatanie… Duszny lipcowy poranek nie sprzyjał górskim włóczęgom, ale wiedziała, że jeśli dziś nie przejdzie tego szlaku, dłużej nie wytrzyma. Tu na zawsze coś się dla niej skończyło.

***
Od kilku miesięcy nie mogła normalnie funkcjonować. Każdy, najmniejszy wysiłek wywoływał ataki duszności. Głowa ciążyła tak, że nie była w stanie nosić jej w chmurach, jak wcześniej. Kraków przesiąknięty gęstym powietrzem tylko pogarszał jej stan. Z dnia na dzień czuła się coraz gorzej. – Idioci – komplementowała lekarzy i innych specjalistów, którzy chcieli jej pomóc. Konsekwentnie odmawiała przyjmowania jakichkolwiek leków i ziół jakby w obawie, że mogą coś zatrzeć w jej pamięci.

Spróbujemy hipnozy, na pewno pomoże – filigranowa psycholożka, do której niemal siłą zaprowadził ją Marek, wyprostowała się i zdecydowanym ruchem wygładziła różową sukienkę. – Zaufaj mi, możemy zacząć zaraz – zdążyła pogłaskać Marcelinę po ramieniu, jeszcze zanim ta schyliła się po torebkę i zniknęła w drzwiach.

Marek upierał się przy masażach, więc kilka razy w tygodniu po południu do ich mieszkania przychodziła dziewczyna, ciesząca się najlepszymi referencjami wśród krakowskiej elity. Masaże trwały już trzeci miesiąc, ale mięśnie Marceliny wydawały się jeszcze mniej rozluźnione niż na początku. Półgodzinne spotkania mijały w niezręcznej ciszy, po tylu wizytach masażystka coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że masuje zupełnie obcą osobę, choć nigdy nie miała problemu z nawiązywaniem przyjaźni z klientkami. W obecności Marceliny konsekwentnie milczała, robiąc tylko to co do niej należy. Miała wrażenie, że nie potrafiłaby z nią znaleźć wspólnego tematu. Dziwny spokój i chłód jasnych oczu Marceliny już przy pierwszym spotkaniu na dobre zasznurował usta masażystce. Nie wiadomo, która z nich była bardziej spięta. Ponieważ dobrze znała Marka, nie śmiała odmówić, gdy poprosił ją o pomoc dla żony. – Może tobie się uda – błagał ją.  Na szczęście wraz z końcem czerwca upływał termin trzymiesięcznej terapii. Po ostatnim spotkaniu obie odetchnęły z ulgą, że już więcej się nie zobaczą.

Starania Marka, aby uczynić ją bardziej szczęśliwą, nie przynosiły rezultatu. Marcelina wiedziała, że nie pomogą jej ani leki, ani hipnoza, ani tym bardziej masaże. Widok uśmiechniętej buzi Antosia coraz bardziej napawał lękiem, toteż starała się zamazywać go w pamięci. Zaraz po ostatnim masażu zabrała się za pakowanie swoich rzeczy.

Jadę w Bieszczady, wrócę może za tydzień. Musisz to jakoś ogarnąć – oznajmiła z progu ciągnąc za sobą walizkę, nawet nie spojrzawszy na męża. Marek dopił kawę i wstał z zamiarem przytulenia Marceliny, ale szybko zrezygnował. Zresztą, za żoną już zasuwały się drzwi w windzie.

***
Mamo, daleko jeszcze? Mamo, słyszysz? – Antoś niecierpliwił się, ale Marcelina wsłuchiwała się w radosny szczebiot przyjaciółki dobiegający z telefonu. – Mamo, daleko jeszcze? No, odpowiedz mi…
Zaraz kochanie, zaraz. Muszę jeszcze coś załatwić – rzuciła zdawkowo, kończąc rozmowę z przyjaciółką.

Samochód pędził coraz szybciej. Marcelina przeglądnęła się lusterku. – Tyle pieniędzy i zero efektu – pomyślała patrząc na cienie pod oczami, które przebijały spod grubej warstwy korektora. Ponownie wyjęła telefon i wykręciła numer. Asystentka od wczoraj nie dawała jej spokoju. Na wyświetlaczu widniało kilka nieodebranych połączeń, ale ciągle nie miała czasu, by oddzwonić. Na wspólny wyjazd z synem cieszyła się od dawna. Praca na dwa etaty nie pozwalała jej spędzać tyle czasu z Antosiem co kiedyś. Wyjazd w Bieszczady miał im to wszystko wynagrodzić. Muszą porozmawiać o tylu sprawach. Zastanawiała się nad reakcją Antosia, gdy w końcu mu powie o nadchodzących w ich życiu zmianach…

Asystentka, która pomagała jej w prowadzeniu firmy zajmującej się szkoleniami motywacyjnymi dla kobiet, nie odbierała. – Trudno, poradzi sobie sama – pomyślała i mrugnęła do syna bacznie obserwującego ją w lusterku. Dziwił się, jak mama prawie przez całą drogę rozmawia przez telefon, prowadząc przy tym samochód. Tata na pewno by jej na to nie pozwolił.

Wykonała jeszcze jeden telefon, do szefowej wydawnictwa, gdzie niedawno awansowała. – Wandziu, za chwilę stracę zasięg. Zaszywam się z Antosiem w Bieszczadach. Odezwę się najszybciej jak się da. Czekajcie na mnie z decyzją – zdążyła powiedzieć, zanim zasięg całkiem zniknął. Wrzuciła telefon do skrytki. Doszła do wniosku, że bez zasięgu i tak nic z niego.

Kiedy dotarli na miejsce, w Ustrzykach Górnych zapadał zmrok. Marcelina liczyła, że zabierze Antosia na wieczorny spacer, ale chłopiec zasnął w samochodzie. – Jesteśmy już, obudź się – szepnęła mu do ucha. Powoli wypakowali rzeczy z bagażnika i weszli do schroniska. W pokoju położyła się obok syna. Zasnęli przytuleni. Jutrzejszy dzień zapowiadał się ekscytująco.

Zamiłowanie do włóczęgi po górach Antoś najwyraźniej odziedziczył po mamie. Miał zaledwie trzy lata i zaliczone wspólnie z mamą pierwsze pagórki Pogórza Dynowskiego. Teraz, kiedy skończył lat sześć, Marcelina zdecydowała, że najwyższa pora na podniesienie poprzeczki. Ich celem jutro w Bieszczadach była Połonina Wetlińska. A w przyszłości kolejne, Tarnica, może Kasprowy?

Którędy na Połoninę?

Od wejścia na szlak nie minęło pół godziny. – Mamo, daleko jeszcze? – Antoś drobnymi łyczkami popijał wodę z butelki, krok w krok podążając w górę za mamą. Marcelina odwróciła się. Antoś nie miał rumieńców, choć dzień był wyjątkowo gorący. Słońce świeciło ostro, jednak w oddali zobaczyła, że niebo przybiera niebezpieczny odcień granatu. Podsunęła mu kawałek czekolady. – Jeszcze trochę, na pewno dasz radę – pocałowała go w czoło. Na ustach poczuła słony smak potu. Przyjrzała mu się uważnie, ale zaraz ruszyli dalej. – Byle dotrzeć do schroniska. Już niedługo – dodawała sobie otuchy z niepokojem przyglądając się niebu.

Turystów było mało. Na szlaku panowała niczym nie zmącona cisza. Antoś co rusz wołał mamę, gdy coś wprawiło go w zdumienie. Jaszczurka, niedbale rzucony papierek, kwiatek. Gdyby nie on, z pewnością Marcelina nie zauważyłaby tego, bo zajęta była tłumaczeniem synowi otaczającego krajobrazu. Ta niewinna rozmowa o widokach miała być wstępem do poważnej rozmowy. Antoś musi się w końcu dowiedzieć. Przecież jest dużym chłopcem. Nie wolno dłużej zwlekać.

– Mamo, daleko jeszcze? – kolejny raz zapytał chłopiec, wyrywając Marcelinę z rozmyślań. – Boli mnie, o tu – wskazał na klatkę piersiową. Przystanęli. Chmura nad ich głowami była fioletowa. – Boli – Antoś zamrugał i wyciągnął rękę w stronę mamy. Nie zdążyła jej chwycić, chłopiec osunął się na ziemię.

Usłyszała grzmot, sekundę później drzewo w oddali stanęło w płomieniach.

Ktoś zadzwonił po GOPR, inny robił masaż serca.
Antoś obudź się, co Tobie? – łzy nie pozwalały jej wypowiedzieć nic więcej. – Co Tobie? Antoś, co Tobie… – chciała objąć syna, ale ścisnął ją ból. Skuliła się.

***
Obudziło ją ostre szpitalne światło. Na korytarzu zauważyła tabliczkę z napisem „Patologia ciąży”, a za drzwiami Marka z uśmiechniętym od ucha do ucha Antosiem. Marcelina odetchnęła z ulgą, odwzajemniła uśmiech. W drzwiach szpitalnej sali pojawiła się grupa lekarzy.

Syn jest cały i zdrowy, to była niegroźna duszność wywołana zmianą ciśnienia. Dzieciak chyba jeszcze nie jest gotowy na takie wędrówki, zwłaszcza przy takiej pogodzie. To było naprawdę lekkomyślne… – wysoki szczupły mężczyzna uprzedził jej pytania. Marcelina nie spuszczała wzroku z lekarza. Od razu zrozumiał przeszywające go na wskroś spojrzenie. Odkaszlnął. – Niestety, nie uratowaliśmy drugiego pani dziecka. Nic nie mogliśmy zrobić – barwa jego głosu zmieniła się na niższą. – Wychodząc w góry w ciąży dużo pani zaryzykowała. Musiała mieć pani świadomość tego.
Czy będę mogła…? – zaczęła cicho Marcelina.
Mieć dzieci? – dokończył lekarz.  – Nie sądzę… Ale proszę nigdy nie tracić nadziei. W życiu wszystko jest możliwe. Jeszcze wszystko może się zdarzyć.
***
Krople potu spadały wprost pod trapery Marceliny. Duszny lipcowy poranek nie sprzyjał górskim włóczęgom, ale wiedziała, że jeśli dziś nie wejdzie na ten szlak, dłużej nie wytrzyma. Tu na zawsze coś się dla niej skończyło. Widok uśmiechniętej buzi Antosia z każdym dniem coraz bardziej napawał ją lękiem. O poronienie niesłusznie obwiniała także jego. Chciała w końcu pozbyć się tej natrętnej myśli.

Usiadła na ławce pod schroniskiem na Połoninie Wetlińskiej. Patrzyła na widoki, które rok wcześniej podziwiała z Antosiem. Szlakiem szła grupa młodzieży, śmiejąc się głośno, recytując i parafrazując poezję. Marcelina coraz wyraźniej słyszała dobiegające z oddali fragmenty wierszy.
Nie porzucaj nadzieje, jakoć się kolwiek dzieje: bo nie już słońce ostatnie zachodzi, a po złej chwili piękny dzień przychodzi – długowłosy nastolatek próbował rapować Kochanowskiego, wzbudzając ogólne rozbawienie.
Cudownie jest: Powietrze jest! Dwie ręce mam, Dwie nogi mam! – zaśpiewała drobna blondynka, ale idąca tuż za nią koleżanka nie pozwoliła jej dokończyć. – Powietrze aniołów pełne, a ich przejrzysty trzepot jest jak natchnione ciepło nad ognia złota wełną – wyrecytowała.
Jakich aniołów, Baśka? Gdzie ich widzisz? Co ty brałaś? – długowłosy wybuchł gromkim śmiechem.
Nie dyskutuj z Baczyńskim – odpowiedziała przechodząc obok siedzącej na ławce Marceliny. – Naprawdę nie czujesz tu aniołów?! – zapytała rozkładając szeroko ręce i obejmując nimi panoramę Bieszaczadów. – Nie czujesz tu aniołów??!!

Marcelina poczuła znajomy skurcz w podbrzuszu. Rok temu lekarz w ustrzyckim szpitalu nie dawał na to większych szans. Czy to mogłaby być prawda…?
Uśmiechnęła się.
Pierwszy raz od roku.
THE END.

Czekam na Wasze uwagi:-)

You may also like...