Matka, żona i pisarka – Katarzyna Targosz z Wiosną po wiedeńsku i Jesienią w Brukseli


Nie wiem, co Katarzyna Targosz, pisarka z Bukowiny Tatrzańskiej, powie na kolejność ról, jakie przypisałam jej w tytule. Nie wiem, co czytelnicy powiedzą o jej najnowszej książce pt. „Jesień w Brukseli”, która ukaże się w maju. Nie wiem też, co napisać o jej debiutanckiej książce „Wiosna po wiedeńsku”, którą zaczęłam czytać bez większego przekonania, a skończyłam rozczarowana… że tak szybko się skończyła.

Kilka miesięcy temu trafiłam w sieci na blog Mom on top – Matka na Szczycie prowadzony przez Kasię Targosz. A raczej to Kasia trafiła na mój dzięki naszej wspólnej znajomej – Recenzentce. I wiecie co? Przepadłam. Jest w nim i w jego autorce coś, co każe mi ciągle każe mi ich odwiedzać. Coś co wciąga. Intrygujące wpisy o życiu pod Tatrami, zwykłe codzienne sprawy pisane pięknym językiem, jedyne w swoim rodzaju zdjęcia, przesympatyczna autorka….Polubiłam Kasię Targosz, ale z czytaniem jej debiutanckiej książki trochę się ociągałam. Bo co innego jest lubić kogoś, a co innego czytać jego książkę i udawać z grzeczności, że jest dobra.


Katarzyna Targosz z debiutancką książką


 Po „Wiosnę po wiedeńsku” sięgnęłam bez większego przekonania, spodziewając się, że będzie powielać utarte schematy lekkiej powieści obyczajowej. Ale Katarzyna Targosz zawsze podkreśla, że jest przekorna. I tak właśnie określiłabym „Wiosnę” – jako książkę przekorną. Autorka wielokrotnie mnie zwodziła, zwracając akcję w niespodziewanym kierunku. Kiedy wydawało mi się, że jestem bliska rozwiązania zagadki – zresztą już na początku stwierdziłam, że dobrze znam zakończenie – dostawałam pstryczek w nos. „Wiosna po wiedeńsku” to lektura pełna świeżości i bezpretensjonalnego uroku, dynamizmu i humoru, sprawiająca przyjemność czytelnikowi. Pewnie chcecie poznać też jej mankamenty. Największym z nich jest to, że „Wiosna po wiedeńsku” zdecydowanie zbyt szybko się kończy…
Nie będę Was zanudzać recenzją –  zapraszam do wywiadu z autorką książki:-)

Rozmowa z Katarzyna Targosz, pisarką, blogerką i fotografem, autorką książek „Wiosna po wiedeńsku” i „Jesień w Brukseli”, autorką bajek dla dzieci

 


Katarzyna Targosz

Katarzyna: Zbliża się premiera Twojej kolejnej książki „Jesień w Brukseli”, a ja niedawno skończyłam czytać Twoją pierwszą książkę „Wiosna po wiedeńsku”. Jestem ciekawa, jak ją pisałaś? Jak znalazłaś na nią pomysł? Czy może pewnego dnia wzięłaś kubek kawy, otworzyłaś laptopa i zaczęłaś pisać?
Katarzyna Targosz: Sam pomysł na tę książkę pojawił się lata temu, zaraz po moim powrocie z Wiednia, w którym przez jakiś czas mieszkałam. Moje doświadczenia w tym mieście były tak niesamowite i inspirujące, a ludzie jakich tam poznałam, tak nieszablonowi, że po prostu musiałam jakoś to wykorzystać. Napisałam wtedy kilka pierwszych stron i… nie miałam pojęcia, co dalej. Szybko porwał mnie nurt życia, inne sprawy i plany, ale książka cały czas gdzieś tam we mnie żyła i jej napisanie stało się jednym z moich życiowych marzeń. Myślałam sobie, by choć tylko ją skończyć, tak dla siebie. Później okazało się, jak bardzo marzenia potrafią się rozrastać i zmieniać kształty.
Do „Wiosny po wiedeńsku” (która wtedy jeszcze „Wiosną” nawet nie była, bo tytuł roboczy brzmiał inaczej) wróciłam po ponad dziesięciu latach. Śmieję się, że u mnie zawsze wszystko jest na odwrót i tak też było w tym przypadku, bo książkę napisałam nie wtedy, kiedy miałam dużo czasu i swobody, a wtedy, kiedy tego praktycznie nie miałam wcale – gdy mój syn miał kilka miesięcy.

Katarzyna: Czyli „Wiosna…”, rozpoczęta po powrocie z Wiednia, powstała niemal w całości pod Tatrami. Taki widok musiał być inspirujący.
Katarzyna Targosz: Gdy już nadszedł odpowiedni moment, to pewnego dnia, kiedy mój syn spał, po prostu otwarłam plik z rozpoczętą powieścią i zaczęłam pisać. Nie, nie miałam żadnych notatek, konspektów. Lubię określenie „strumień świadomości”, pasuje mi do mojego stylu pisania. Pisząc miałam za oknem panoramę Tatr, bo książka – jaki i kolejne – powstała w Bukowinie. Dopiero tutaj wyciszyłam się i uspokoiłam na tyle, że mogłam wreszcie zacząć pisać. W mieście miałam za dużo spraw, rozrywek, możliwości, rozproszeń. „Na Szczycie” zostałam nieco uziemiona, ale to okazało się być błogosławieństwem.

Katarzyna Targosz pracuje nad powieścią „Wiosna po wiedeńsku”

Katarzyna: Czy wcześniej uczyłaś się pisania? Czy jest to w Twoim przypadku akt spontaniczny, wynikający po prostu z potrzeby pisania?
Katarzyna Targosz: Jestem przekorna, zawsze byłam. I pewnie mnie nie zrozumiesz, gdy powiem, że nie lubię się uczyć:) To znaczy – nie lubię się uczyć w takiej klasycznej formie, w której ktoś mi coś narzuca. Dlatego studia były dla mnie utrapieniem. Wiem wiele z zakresu geografii i hotelarstwa, kierunków, na których studiowałam, ale nigdy nie wykorzystałam tej wiedzy w praktyce. Wszystko, czym się zajmuję i zajmowałam zawodowo, to zajęcia, których uczyłam się sama. Tylko te umiejętności – do których doszłam własną drogą doświadczeń, prób i błędów – mnie cieszą i ciekawią I tak też było z pisaniem. Nigdzie się nie uczyłam, nie zdobywałam fachowej wiedzy, mam wątpliwości, czy w ogóle w tej dziedzinie da się to zrobić. Na pewno można uczyć się warsztatu, szlifować język i styl, ale niezbędna doza artyzmu to coś, co rodzi się w duszy, co przychodzi samo (lub nie przychodzi).

Katarzyna: Poddawałaś tekst konsultacjom, np. rodzinnym – mamie, mężowi, przyjaciółce? Czy byłaś sobie sama krytykiem? 
Katarzyna Targosz: Moim pierwszym czytelnikiem jest zawsze mój mąż. Jest dla mnie wsparciem i pomocą na każdej płaszczyźnie, w pisaniu również. Przy tworzeniu każdej powieści natrafiam czasami na kwestie, których nie umiem „przeskoczyć”. Ponieważ piszę spontanicznie, bez planu, a moi bohaterowie żyją własnym życiem, czasami prowadzą mnie oni w ślepy zaułek. I w takich sytuacjach przeważnie radzę się męża. Rozmawiamy o danym wątku i czasem jakieś jedno jego słowo naprowadza mnie na nowy kurs. Przy okazji pisania „Wiosny” mąż poddał mi naprawdę rewelacyjny pomysł, który oszczędził wiele problemów z przerabianiem fabuły. Reszta rodziny czyta moje powieści dopiero, gdy się ukazują na rynku.

Autorka „Wiosny” z synem

Katarzyna: Czytając „Wiosnę po wiedeńsku” miałam wrażenie, że czytam o Tobie. Nie zawsze, ale to wrażenie nie ustępowało. Ile „przemyciłaś” siebie w losach Katariny, jej środowisku, wyglądzie? 
Katarzyna Targosz: Nie jesteś pierwszą osobą, która to mówi. Cóż, każda z moich bohaterek ma coś ze mnie. Chyba nie potrafiłabym oprzeć książki na postaci całkowicie mi obcej, choć może kiedyś się o to pokuszę. Z pewnością byłoby to duże wyzwanie twórcze. Ponieważ, jak już wspomniałam, moi bohaterowie żyją własnym życiem i ja mogę tylko starać się za nimi nadążać, to główne bohaterki muszą mieć ze mną jakieś wspólne cechy, bym mogła je zrozumieć, przewidzieć ich zachowania, akceptować ich wybory. Zresztą, to dotyczy nie tylko pierwszoplanowych postaci, większość bohaterów w moich książkach ma swoje realnie istniejące pierwowzory, ludzi, których znam, lub – częściej – znałam. W Katarinie, jak choćby sugeruje samo imię, na pewno jest mnie sporo. Ale Katarina, to nie ja. Nie ta bohaterka, nie w tej książce.

Katarzyna: „Wiosnę” można określić jako powieść obyczajową z silnym wątkiem kryminalno-miłosnym. Takie było twoje zamierzenie czy też gatunek sam się narzucił albo wypłynął w trakcie pisania? 
 Katarzyna Targosz: Chciałam napisać kryminał, tylko okazało się, że nie umiem pisać kryminałów;-) Jestem romantyczką, oderwaną od rzeczywistości i bujającą w obłokach, wychowaną w operowych klimatach; i naprawdę uważam – jakkolwiek banalnie to brzmi – że miłość jest wszystkim, a bez miłości nie ma nic. Więc muszę pisać o miłości.

Katarzyna: W maju ukaże się Twoja druga książka „Jesień w Brukseli”. Jest to kontynuacja „Wiosny” czy też zupełnie odrębna tematycznie książka? Zdradź Czytelnikom, o czym będzie „Jesień”.
Katarzyna Targosz: Tytuł sugerowałby, że to kontynuacja mojej pierwszej powieści, ale tytuł w tym przypadku jest ogólnie mylący i podchwytliwy, nie tylko z powodu ponownego użycia w nim nazwy pory roku. „Jesień w Brukseli” to powieść obyczajowa z niewielkim wątkiem sensacyjnym. Niewiele ma ona wspólnego z „Wiosną…”, bo i sama wiosna z jesienią niewiele mają wspólnego, prawda? Wiosna jest wesoła, lekka, rozrywkowa. Jesień skłania do przemyśleń, jest czasem przemijania, jest ciemniejsza, spokojniejsza, trudniejsza. I dokładnie to samo można by powiedzieć o tych dwóch książkach, definiując je według pór roku zawartych w tytułach. Choć najtrudniejsza „Jesień w Brukseli” jest pewnie dla mnie. I chyba nie jestem odpowiednią osobą do opowiadania o treści tej książki, bo podchodzę do niej bardzo osobiście i emocjonalnie.
Pytałaś, ile mam wspólnego z Katariną, bohaterką „Wiosny…”, a ważniejsze pytanie, to ile mam wspólnego z bohaterką „Jesieni…”.

Katarzyna Targosz w Brukseli

Katarzyna: Jak Cię zapytam ile, to pewnie znów odpowiesz mi przekornie…
Katarzyna Targosz: Trochę boję się tej odpowiedzi, ale gdy się powiedziało „a”, trzeba mieć odwagę powiedzieć „b”. To ja.

Katarzyna: Teraz tym bardziej chcę przeczytać „Jesień w Brukseli”…
Katarzyna Targosz:
Też chcę byś ją przeczytała:) Jestem bardzo ciekawa reakcji czytelników. To książka, która powstała zupełnie z innych pobudek niż pierwsza. „Wiosnę…”, tak jak mówiłam, napisałam dlatego, że mój wiedeński etap życia przyniósł mi liczne i barwne inspiracje. Tworzyłam ją dla rozrywki – mojej i odbiorców. „Jesień…” za to, jest w pewnym sensie rozrachunkiem z przeszłością, napisana dlatego, że po prostu musiałam to zrobić… Stworzona z bardzo głębokiej wewnętrznej potrzeby. Ale na ile te emocje, tak ważne dla mnie, będą poruszające i interesujące dla czytelników, tego nie jestem w stanie przewidzieć.  


Katarzyna: Piszesz albo już napisałaś trzecią książkę, uczestniczyłaś w powstawaniu „Zwierzaków Pocieszaków”, ale coś mi mówi, że piszesz coś jeszcze….
Katarzyna Targosz: Tak, trzecia książka, której akcja toczy się na Podhalu, jest na ukończeniu. Kolejne powieści są rozpoczęte, ale muszę z żalem przyznać, że ostatnio moje pisanie nieco utknęło w martwym punkcie. Wiesz, są dwa typy ludzi – motywowani pozytywnie i motywowani negatywnie. Ja zdecydowanie należę do tej pierwszej grupy. Po entuzjastycznym odbiorze „Wiosny…” dostałam skrzydeł i pisałam dalej jak szalona. Przedłużające się wciąż oczekiwanie na wydanie „Jesieni…” zadziało na mnie demotywująco. Straciłam rozpęd. Ale z drugiej strony, w tym czasie powstały „Zwierzaki Pocieszaki” i inne bajki dla dzieci.
No i oczywiście jest też blogowanie, które bardzo mnie wciągnęło, a doba ma, niestety, ograniczoną ilość godzin i wszystkiego zrobić się nie da. Czasami mam wrażenie, że łapię zbyt wiele srok za ogon, ale najlepiej czuję się, gdy dużo się dzieje.

Katarzyna Targosz jest także autorką bajek dla dzieci

Katarzyna: Na swoim blogu popularyzuję czytanie i staram się pokazywać, że literatura i codzienność mają ze sobą wiele wspólnego. Ty chyba jesteś tego dobrym przykładem.
Katarzyna Targosz: Patrząc z perspektywy własnej twórczości, na pewno. W moich powieściach rzeczywistość miesza się z fantazją w różnych proporcjach. Osią zawsze są u mnie autentyczne postaci i wydarzenia, a na nich osnuwam nić literackiej fikcji. A czasami ta fikcja staje się bardziej rzeczywista od prawdziwych historii. Teraz, po latach, które minęły od pewnych wydarzeń, słowa zawarte w „Jesieni w Brukseli” poruszają mnie bardziej, niż moje wspomnienia, na których są oparte.
Są także książki, które zmieniają życie i myślę, że nie tylko ja na takie natrafiłam. Dla mnie były to „Listy starego diabła do młodego” C.S. Lewisa i ich kontynuacja napisana przez Randy’ego Alcorn – „Listy Lorda Foulgrina”.
Gdybym miała dalej wymieniać książki, które znacząco zmieniły moją rzeczywistość, to muszę wspomnieć o „Uczniu Skrytobójcy” Robin Hobb. To powieść fantasy z gatunku literatury popularnej, żadne wielkie dzieło, ale to właśnie po jej przeczytaniu (w wieku nastoletnim) stwierdziłam, że ja też chcę być pisarką. Mailowałam nawet z autorką tej książki, a były to czasy, gdy sama możliwość wysłania maila już była czymś niesamowitym, a otrzymanie odpowiedzi od tej amerykańskiej pisarki było dla mnie nie lada wydarzeniem, które wspominam do dziś.
Za to teksty i sformułowania z „Historii filozofii po góralsku” księdza Tischnera, weszły na stałe do mojego codziennego języka, a sama książka jest dla mnie kultowa.
Katarzyna: Przypomniałaś mi o czymś: zawsze chciałam przeczytać „Historię filozofii…”. Też mam takie książki, które zmieniły moje postrzeganie rzeczywistości, ale to temat na osobny wpis… Czekam z niecierpliwością na „Jesień w Brukseli” i na kolejne Twoje książki.


P.S. Czytajcie blog Kasi Targosz i jej książki:-) Polecam!

You may also like...